![]() |
|
|
Data publikacji: 16 listopada 2008 | A- A A+ |
Sierpień to pora, w której objawia się prawdziwa światłość lata. Zmysłowa jak saksofon tenorowy. Tak odmienna od fanfar wiosny czy jesiennych smyczków. Widzialne granulki słonecznego światła opadają niczym w zwolnionym tempie, muskając skórę – można je łapać językiem jak płatki śniegu. Plony rozsadzają ziemię – zieleń, złoto, brąz. Łodygi uginają się pod nabrzmiałymi kłosami, pośród których więźnie wiatr. Krajobraz pokłada się, pękaty i dumny niczym ciężarna kobieta, szukająca wytchnienia.
Po wojnie wyjrzało słońce i świat nagle ukazał się naszym oczom jak w technikolorze. Malowniczo wielobarwny, niemal idylliczny, spokojnie cieszący się ostatnimi promieniami lata. Tak odmienny od świata targanego niepokojem wojny. Idealizm lat sześćdziesiątych zasadzał się na przekonaniu o konieczności pełnego zaprzeczenia temu, co było. Zło należało zastąpić dobrem, niestabilność – stabilnością, nieszczęście – szczęściem. Ludzie na nowo zaczęli snuć marzenia, wierząc, że nic już nie stanie na drodze w ich realizacji. I zaczęli śnić o własnych rodzinach, białych szeregowcach, thunderbirdach i o lotach na Księżyc; o rzeczach, które jeszcze kilkanaście lat temu wydawały się na równi nierealne. Perfekcyjnie odmalowany portret epoki to siła tej książki. Pisarka dokonała niemożliwego – przedstawiła każdy niuans technikolorowego świata. I sprawiła, że trzymając w dłoni powieść, nie czuje się, jakby się ją czytało. Ją się ogląda i podziwia, chłonie się ją i całkowicie w niej zatraca. W radiu słychać piosenki Elvisa Presleya przerywane od czasu do czasu monotonnym głosem premiera Pearsona, przy których bawią się piękne kobiety, urodą nieustępujące Audrey Hepburn. Przystojni mężczyźni, w typie Humphreya Bogarta, paląc papierosy, rozmawiają o zimnej wojnie, pomni siły strachu kryzysu kubańskiego, po czym uśmiechając się, podziwiają swoje nowe samochody – edsela, chryslera, forda. A to Studebaker coupé rocznik 53! A tam, popatrz, nowiutki thunderbird! Majestatyczne maszyny suną po cienkich nitkach dróg przecinających bezkresny krajobraz Kanady. Zresztą, kraj klonowego liścia to cichy bohater tej książki. Raz idealizowany, raz demitologizowany, zachwyca unikalnością przyrody i wyjątkowym charakterem. Co widziały wrony przemienia się z powieści obyczajowej w przewodnik po nieznanym świecie – po odległej epoce i równie odległym kraju.
Ann-Marie MacDonald jest pisarką, ale również dramaturgiem i aktorką. Jej niezwykła wrażliwość na sztukę i otwartość na świat pozwoliły jej połączyć w powieści to, co zdaje się nie do połączenia. Monumentalność tekstu z niezwykłą lekkością, poetyckość z sugestywnością, a subtelność ze wstrząsającym opisem losów dziewięcioletniej dziewczynki.
Dziewięcioletnia Madeleine, córka wojskowego, wraca z Niemiec do ojczystej Kanady, gdzie państwo McCarthy, przerzucani z miejsca na miejsce, organizują nowy dom. On, oficer RCAFu, Królewskich Kanadyjskich Sił Powietrznych; ona, zakochana w nim bez pamięci matka dwójki uroczych dzieci, która całe serce wkłada w opiekę nad domowym ogniskiem. Rodzina jak z obrazka – doskonała, uśmiechnięta, szczęśliwa. Jednak rodzinne ciepło okazuje się nie być w stanie uchronić dziewczynki przed coraz trudniejszymi doświadczeniami w świecie dorosłych, a szczęście, jak się również okazuje, nie może trwać wiecznie.
Oś fabuły książki wyznaczają dwa wątki – szkolnej edukacji małej Madeleine i problemów zawodowych jej ojca. I Madeleine, i Jack potykają się o dwuznaczną moralność świata i zmuszeni zostają do pewnych zachowań; działań, które raz na zawsze zdeterminują ich późniejsze życie. Domek z kart zaczyna się chwiać i grozi upadkiem, kochająca się rodzina – dezintegracją, a radość pozornie beztroskiej egzystencji – całkowitym unicestwieniem. Atmosfera ze strony na stronę coraz bardziej się zagęszcza, napięcie rośnie, a dotychczas sielankowa cisza panująca w Centralii, zaczyna nabierać złowrogiego charakteru, niemo wskazując na zbliżające się nieszczęście.
Świadkami morderstwa były ptaki. Widziały, co się stało tam w dole, na świeżo wyrosłej trawie, pośród konwalii wznoszących swe drobne białe dzwoneczki. (…) Wrony widziały, co się stało. Inne ptaki też przypatrywały się z wysoka, ale wrony to co innego. One wykazują ciekawość. Inne ptaki widziały poszczególne czynności. Wrony widziały morderstwo. Jasnoniebieską sukienkę. Teraz leży zupełnie nieruchoma.
Co widziały wrony nie są, wbrew okładkowym zapowiedziom, żadnym kryminałem. To znakomita powieść psychologiczno-obyczajowa, w której wątek kryminalny stanowi jedynie dopełnienie fabuły, a nie oś, wokół której zasadza się akcja. Jak już wspomniałam, siłą tej powieści jest misternie skonstruowany, niezwykle plastyczny obraz epoki – powojennego świata, cieszącego się pokojem, wytęsknioną wolnością i narastającym dobrobytem. Jednak jej siła tkwi również w doborowej kreacji bohaterów, a zwłaszcza w sposobie przedstawienia postaci małej Madeleine.
Przemoc wobec dzieci stanowi jeden z najtrudniejszych i najboleśniejszych tematów, a spotykana na kartach powieści, wzbudza nie mniejsze emocje, aniżeli wtedy, gdy dokonuje się w rzeczywistości. Ann-Marie MacDonald, skupiając narrację na swojej małej bohaterce, odtworzyła świat wewnętrzny dziewięciolatki, wypełniony małymi radościami, lodami i przytulankami, a zwłaszcza ukochanym Bugsem. Słodki, dziecięcy świat, do którego swoją nikczemnością wdarli się dorośli.
Jesteśmy skazani na dokonywanie wyborów, a każdy wybór może pociągać za sobą niepowetowaną stratę
Isaiah Berlin
Nie uwierzysz, ale gdy pisałam o tej książce we wrześniu 2007 to wybrałam ten sam cytat :) Ten o świetle, które można chwytać na język jak płatki śniegu - piękny!
Książka jest moim zdaniem doskonała. Właśnie dzięki temu, o czym piszesz: odmalowana epoka, plany i marzenia ludzi, którzy wierzyli, że skoro przeszli już przez piekło, to teraz czeka ich tylko sielskie życie rodzinne. Jakże się mylili.
Dla mnie bardzo ważna powieść. Z gatunku tych, które się wpisuje na listę najważniejszych przeczytanych książek.
Recenzja doskonale opisuje moc tkwiąca w utworze MacDonald. Świetnie napisane.
Annie, a czytałaś może "Zapach cedru"?
Pani MacDonald kusi mnie już od dawna, ale ciągle coś mi staje na przeszkodzie, żeby się z nią wreszcie zapoznać. Ech :|
Inblanco, naprawdę? O, popatrz :) Ale w sumie nic dziwnego, to jeden z najurokliwszych fragmentów w tej powieści - żywy, plastyczny, malowniczy. Obraz aż sam materializuje się przed oczami :) Muszę się z Tobą zgodzić, że to jeden z ważniejszych tytułów. Książka jest niepowtarzalna i aż dziw bierze, że w gruncie rzeczy przeszła bez echa...
Ger, koniecznie sięgnij po Co widziały wrony. Jak w mało którym przypadku jestem pewna, że nie będziesz żałować :) Zapachu cedru nie czytałam, ale tylko dlatego, że nigdzie go nie mogę zdobyć. Cicho więc liczę na jakieś wznowienie... ;)
kocham to uczucie, kiedy czytając tak entuzjastyczną recenzję mam świadomość, że opisywana ksiązka jest juz u mnie na półce, bezpieczna, nietknięta:)
Wobec tego nie pozostaje Ci teraz nic innego, jak zburzyć jej bezpieczeństwo i ją wreszcie "potykać" :D
Ja czytałam "Zapach cedru" i mogę polecić. To właśnie dzięki niemu sięgnęłam po "Co widziały wrony", które czytam już chyba z pół roku i niestety skończyć nie mogę! :( Ale powodem jest brak czasu a nie broń boże brak zainteresowania, gdyż powieść jest naprawdę świetna!
I miałaś rację Aniu mówiąc kiedyś, że część kiedy Madeleine jest jeszcze dzieckiem czyta się znacznie lepiej od tej, kiedy jest już dorosła. Ale mimo wszystko jest to jedna z lepszych powieści, jakie czytałam w tym roku a autorka bezsprzecznie warta uwagi!!!! Z pewnością sięgnę po inne jej książki! :)
Otóż to :) Dlatego też o tych ostatnich stronach nie wspominałam w recenzji, bo pomimo tego mojego 'ale' do zakończenia, całość nic a nic nie traci na swojej wyjątkowości. Mam nadzieję, że uda mi się wreszcie dopaść 'Zapach cedru' i że jeszcze doczekamy się jakichś jej powieści :)