![]() |
|
|
Data publikacji: 19 września 2012 | A- A A+ |
Choć Maroko dzieli od Europy tylko trzynaście kilometrów Cieśniny Gibraltarskiej, to równie dobrze mogłoby znajdować się na innej planecie. Położone w północno-zachodniej części Afryki i oddzielone od reszty kontynentu bezkresną Saharą, po arabsku nazywane jest Al-Maghreb al-Aqsa, Najdalszym Zachodem. Jest to kraj etnicznej mozaiki, gdzie wzajemnie przenikają się kultury: berberyjska, afrykańska i arabska, a także francuska i hiszpańska, przy czym te ostatnie pojawiły się tutaj stosunkowo niedawno. Pisarz Paul Bowles zwykł mawiać o Maroku, że jest ono miejscem, w którym podróżnicy szukają tajemnicy, i w którym ją znajdują. Muszę przyznać, że miał rację.
Suzanna Clarke swoją tajemnicę odnalazła na feskiej medynie. Po zaledwie drugim pobycie w dawnej stolicy Maroka zdecydowała się na kupienie tu nieruchomości. Ani ona, ani jej mąż nie chcieli porzucać dotychczasowego życia w Australii. Dom w Fezie miał być dla nich tylko odskocznią od codzienności; chwilą wytchnienia od życia na pełnych obrotach. On – Sandy McCutcheon – australijski prezenter radiowy i pisarz. Ona – fotograf, dziennikarka i pisarka, a przy tym niespokojny duch, którego historia życia przypomina zellidż.
Suzanna Clarke urodziła się w 1961 roku w Nowej Zelandii, jednak dorastała w Australii i to ona koniec końców stała się jej domem. Kobieta szybko odnalazła swoje powołanie – już w wieku kilkunastu lat zajęła się fotografowaniem. Swoją pierwszą wystawę miała w Sydney w wieku szesnastu lat. Zaprezentowała wówczas poruszający cykl zdjęć, ukazujący upośledzone dzieci. Po osiągnięciu pełnoletniości wyruszyła w świat – mieszkała w walijskiej komunie, amsterdamskim squacie czy buddyjskim klasztorze w Nepalu. Przez ponad dwadzieścia lat pracowała jako fotoreporterka. W obiektywie swojego aparatu uchwyciła między innymi Wietnam, Indonezję, Timor Wschodni i kilkanaście państw Europy. W 2002 roku po raz pierwszy pojechała do Maroka. Pięć lat później opublikowała Dom w Fezie.
Gdy wspomnieliśmy znajomemu o pomyśle kupna typowego arabskiego riadu w Fezie, skwitował tę wiadomość suchym stwierdzeniem:
– Cóż za okropny, dziewiętnastowieczny pomysł.
Trafił w dziesiątkę. Przez większą część życia fascynowały mnie historie pierwszych europejskich podróżniczek, takich jak Isabelle Eberhardt czy Jane Digby – kobiet, które łamiąc schematy i społeczne konwenanse, ograniczające je wówczas w znacznie większym stopniu niż mnie współcześnie, odnalazły w arabskiej kulturze swoje miejsce i nowe życie. Oczywiście, ich przygody nie tracą swojego romantycznego uroku tylko wówczas, gdy zignoruje się fakt, że Eberhardt, która zwykle przebierała się za mężczyznę, w czasie swych podróży nabawiła się syfilisu, a potem, gdy była już bez grosza i całkiem samotna, utonęła w powodzi wraz ze swoim ostatnim rękopisem.
Podczas gdy Eberhardt utonęła w powodzi w Algierii, Clarke tonie w zalewie feskiej biurokracji. Już sam zakup domu nie należał do najłatwiejszych, jednak przeprowadzenie remontu graniczy tu z cudem. Wymagane są dziesiątki dokumentów: pozwolenia, zezwolenia, zgody. Małżeństwo musi zatrudnić architekta nadzorującego, inżyniera od prac konstrukcyjnych, tłumacza, ekipę budowlaną, elektryków, hydraulików, stolarzy… I bardzo chciałoby to zrobić, jednak nawet jeśli udaje im się znaleźć odpowiedniego fachowca, to ten albo nie pojawia się w pracy, albo coś partaczy. Dodatkowo wąskie uliczki uniemożliwiają wygodny transport materiałów. Wszystko, co potrzebne do remontu, trzeba przewieźć na grzbietach osiołków. Nawet wyszukaną, francuską muszlę klozetową, którą pisarka upolowała podczas zakupów w Ville Nouvelle.
Dom w Fezie to przede wszystkim zapis perypetii dwojga Australijczyków związanych z renowacją ich trzystuletniego riadu. Jednak swoje wspomnienia z placu budowy Clarke przeplata z opowieściami o historii i kulturze Maroka. A robi to tak zapamiętale, że momentami sama przemienia się w lokalnego przewodnika. Nie jest gawędziarzem jak Tahir Shah. Otaczającą ją rzeczywistość opisuje z reporterską precyzją, a w kolejnych akapitach zamyka najbardziej poruszające ją obrazy: dziewczynki niosącej ciasto do piekarza, niewidomego staruszka z pakietami dirhamów w dłoni czy zabytkowych maszrabiji odkrytych przypadkowo w domu sąsiadki. Maroko Clarke aż kipi od emocji, zapachów i barw. Jednak Fez to przede wszystkim ludzie – gościnni, ciepli, serdeczni. Choć temperamentni to pokorni; jakby pogodzeni z własną przemijalnością względem nieprzemijalności świata. A może to lekcja, jaką z pobytu w tym starożytnym mieście wynosi każdy mieszkaniec i każdy podróżnik? Najwyższa pora się o tym przekonać, in sza'a Allah.
Piękna książka, zawsze marzyłam o takim domu^^