![]() |
|
|
Data publikacji: 22 września 2009 | A- A A+ |
Wenecja, 1993 rok. Marlena, amerykańska dziennikarka, przybywa do najsławniejszego miasta na wodzie, aby sprawdzić tamtejszą kuchnię i napisać parę artykułów poświęconych lokalnym specjałom i miejscowym restauracjom. Podczas jej pierwszego lunchu w Vino Vino, ku jej zaskoczeniu, kelner informuje ją, że jest do niej telefon. Sądząc, że to nieporozumienie, Marlena ignoruje informację, jednak następnego dnia niecodzienna sytuacja znowu się powtarza. Okazuje się, że dzwoniący jest mężczyzną. Włochem. Włoskim wcieleniem Petera Sellersa, który pragnie zaprosić ją na kolację. Amerykanka postanawia skorzystać z zaproszenia i umawia się z Fernandem. Przejęta, rozedrgana, stawia się na romantycznym spotkaniu, podczas którego dowiaduje się, że mężczyzna jest w niej szaleńczo zakochany. Od jedenastego grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku, kiedy po raz pierwszy zobaczył kawałek jej profilu i długi, biały płaszcz Marleny, która beztrosko wówczas spacerowała po Placu św. Marka…
To się nazywa miłość od pierwszego wejrzenia. Ale pal sześć nieprawdopodobnie brzmiące wypadki. Życie trzyma w końcu w zanadrzu różne niespodzianki. Pal sześć, że powieść to tak naprawdę pamiętnik uczucia Marleny i Fernanda, w którym miłość odmieniona została setki razy przez wszystkie przypadki. To, czego się nie da wybaczyć, to posunięta do granic absurdu pretensjonalność głównej bohaterki książki oraz jej przerażająca sentymentalność. Tysiąc dni w Wenecji odznacza się bowiem niezwykłą afektacją. Co więcej, również dziwnie pojmowanym mistycyzmem. Uduchowiona jest każda fraza, która wychodzi z ust Marleny i Fernanda. Przez tę manierę wszystkie dialogi i rozważania brzmią szalenie niepoważnie. Powieść jest więc nie urocza a przesłodzona. Nie zabawna a śmieszna. Nie apetyczna a zwyczajnie niezjadliwa.
Miłośnicy włoskich klimatów mogą więc poczuć się zawiedzeni. Raz, jakością książki, dwa – deficytem słonecznej Italii. Włochy są tylko tłem opowiadanej historii, nie zaś jej pełnoprawnym bohaterem. Tysiąc dni w Wenecji to książka zupełnie niepodobna choćby do Wzgórz Toskanii Ferenca Máté. Tamta powieść była pełna zapachów i smaków Toskanii. Marlena de Blasi właściwie ogranicza się do wypisywania tego, co skonsumowała, i do podania przepisów wybranych potraw na końcu książki. Pisarka pospiesznie przeprowadza czytelników przez Wenecję, ukazując głównie wenecką Lido i stragany w okolicy Rialto. Kiedy mówi o mieście, nie przedstawia tego, czym jest, a jedynie to, co sobie na jego temat sama wyobraża. Zamiast intrygujących opisów Wenecji, zamieszcza w powieści liczne fragmenty, w których porównuje ją do matrony, damy, zmanierowanej królowej. Tak liczne i tak powtarzające się, że na dłuższą metę ogromnie nużące.
Tysiąc dni w Wenecji to pierwsza powieść z włoskiego cyklu autorki, w którym Marlena de Blasi opowiada o swoich perypetiach w najpiękniejszych regionach Italii. Już niedługo nakładem Wydawnictwa Literackiego ukażą się kolejne jej książki – Tysiąc dni w Toskanii i Dama w pałacu. Jednak o tym, czy będą warte przeczytania, będziecie musieli przekonać się już sami.
Widzę, że masz podobne odczucia po lektorze "Tysiąca dni w Wenecji". :)
Ano :) Miałaś rację, pisząc mi przy okazji ostatniego stosiku, że to PORAŻKA :)
Skoro porównujesz do "Białej Masajki", to ja chyba sobie podaruję, choć miałam dość dużą ochotę na tę wenecką opowieść...
Ja też, Lilithin, wiązałam z nią duże nadzieje. A tu, niespodzianka. Swoją drogą żadna inna książka aż tak bardzo nie przywoływała mi na myśl "Białej masajki", jak "Tysiąc dni w Toskanii" ;)
Hihi, widze ze rowniez przepadasz za pretensjonalnymi autorkami milosnych pamietnikow na uchodzctwie ;) W takim razie do kolekcji dolaczam "Biala czarownice", kopia dwoch wyzej opisanych :)
http://redsnoveczyta.blox.pl/html/1310721,262146,14,15.html?6,2009
O proszę, to już zaglądam do Ciebie, żeby wiedzieć, czego unikać ;) Generalnie nie mam nic przeciwko lekkim czytadłom o miłości, ale jedyne, czego nie jestem w stanie znieść, to chronicznej głupoty ;)