![]() |
|
|
Data publikacji: 3 listopada 2014 | A- A A+ |
Simonetta Agnello Hornby urodziła się 27 listopada 1945 roku w Palermo, w zamożnej rodzinie należącej do sycylijskiej arystokracji. W ciągu roku jej bliscy dzielili swój czas pomiędzy dwie posiadłości. W okresie jesienno-zimowym mieszkali w rezydencji w Agrigento, latem zaś przenosili się do Mosè. Przeprowadzka odbywała się etapami, a rozpoczynała już w pierwszych dniach maja. Najpierw do posiadłości wyruszały pomoce domowe, które miały za zadanie posprzątać w domu, rozpakować bagaże należące do baronostwa i, co najważniejsze, rozmieścić zapasy w spiżarniach. Po kilku dniach na miejsce zajeżdżała rodzina Agnellów. W kolejnych tygodniach do Mosè przybywali pozostali goście: dziadkowie, kuzyni, dalsi znajomi. Każdego roku, od pięciu pokoleń.
Posiadłość była w stanie pomieścić na raz nawet kilkudziesięciu gości. Dom w Mosè był bowiem nader okazały. Fasada, ujęta po bokach wieżyczkami z blankami, była płaska i surowa; na drugim piętrze znajdowało się sześć balkonów, a poniżej sześć okien równej szerokości. Po obu stronach szarej żelaznej bramy znajdowały się zabezpieczone potężnymi czarnymi kratami okienka piwnic. Tata upiększył dom, tynkując go na czerwono i osadzając w oknach pomalowane na zielono okiennice. Ową zgrzebną kanciastość budowli miały po jakimś czasie złagodzić glicynie i inne pnącza, które wtedy dopiero co posadzono. Dzięki nim także różnice między częścią średniowieczną i dziewiętnastowieczną z czasem miały przestać być widoczne. Jedynym delikatnym elementem architektonicznym był kościółek, jak nazywaliśmy przylegającą do domu kaplicę. Rezydencja została zniszczona podczas bombardowania w czasie II wojny światowej. Baron Agnello odbudował ją zaraz w pierwszych latach po wojnie. Od tego czasu dom nieprzerwanie pachniał gorącym chlebem, aromatycznymi potrawami i świeżymi ziołami. Zawiadywał nim zarządca, który wraz ze swoją rodziną mieszkał w posiadłości przez cały rok. Kilkuletnią Simonettę otaczała rozliczna służba – kamerdynerzy, pokojówki, nianie czy kucharki. W Mosè było wyjątkowo gwarno. Zgiełk wzrastał, kiedy w posiadłości licznie pojawiali się sezonowi pracownicy, jak choćby mennulare, czyli zbieraczki migdałów.
Simonetta Agnello Hornby zabiera czytelników w podróż do nieistniejącego już świata. Sycylia lat 50. XX wieku jest czarująca i zaludniona przez nietuzinkowe postaci, ot, choćby przypominającego pana Dulskiego dziadka Agnello z jego codziennymi przebieżkami wokół stołu czy ciocię Giuseppinę ochoczo chodzącą na pogrzeby znanych ludzi. Niemal z każdym bohaterem wiąże się wyjątkowa historia. Autorka opowiada więc o chronieniu przez jedną z pokojówek cnoty i dobrego imienia przy pomocy worka, który nosiła na głowie, o zaplanowanej ucieczce z domu córki kierowcy tylko po to, aby jej ojciec nie musiał wręczać posagu rodzinie narzeczonego czy też o dorocznych wizytach w gospodarstwie uczniów seminarium duchownego, którzy zażywszy odrobiny wolności, niepomni na sutanny prędko wspinali się na drzewa i huśtali na gałęziach jak małpy. Wspomina swoją miłość do ulubionego wujka Ignazia, nienawiść wobec jego narzeczonej i swoją pierwszą spowiedź, kiedy w konfesjonale przyznała się do cudzołóstwa i rozwiązłości. Święcie wierzyłam, że pierwsze polega na męczeniu mrówek, za co regularnie krzyczała na mnie Giuliana – bawiło mnie bowiem wtykanie w ich jamki patyczka i wywracanie im wszystkiego do góry nogami, wskutek czego oszalałe z bólu, biegały jak opętane po rozgrzebanej ziemi. Drugie zaś najzwyczajniej w świecie oznaczało dla mnie pociąg do rzeczy luksusowych, a zwłaszcza wieczorowych strojów cioci Teresy, które nosiła za młodu – tych żorżetowych i obszytych cekinami falban, w które przebierałam się zrazem ze swoją najlepszą przyjaciółką Chicchi.
Dzięki rozlicznym anegdotom pisarka przybliża czytelnikom dawne zwyczaje. Jednak przede wszystkim Simonetta Agnello Hornby opowiada o jedzeniu. Już jako kilkulatka chętnie i często zaglądała do kuchni – najpierw by podglądać gotującą mamę, później zaś by pomagać jej w pracach kuchennych. Niemal z każdej strony książki unoszą się kuszące aromaty. W kuchni Rosalii pachnie aromatyczna caffè d’u parrinu z cynamonem, goździkami i cukrem waniliowym. Znad patelni Cateriny dobiega skwierczenie oleju, na którym rumienią się kotleciki z bakłażanów. W rękach dzieci migoczą srebrne łyżeczki, na których pysznią się wiśnie w syropie. Mimo że kuchnia Sycylijczyków jest apetyczna, jest przy tym bardzo uboga. Mieszkańcy Mosè przygotowują swoje posiłki w rytmie pór roku. Na ich stołach rzadko kiedy gości mięso, na talerzach królują sery i warzywa. A to pecorino, a to ricotta z serwatką, a to tuma. Niemal codziennie pomidory, cebule, papryki, cukinie. Podawane na chrupiącym chlebie czy też z makaronem. Z majerankiem, oregano i bazylią. Jednak żadna z potraw nie byłaby tak smaczna, gdyby nie kropla oliwy. „Odświeżała” rozmaite resztki, a także jeszcze lekko ciepłe, ugotowane warzywa, które dzięki niej nabierały smaku, przywracała świetność odgrzewanemu plackowi, potrafiła przekształcić w maleńkie pyszne pizze kromki suchego chleba – moczyło się je w wodzie i mleku, obkładało pomidorami bez skórki, kawałkami „tumy”, lekko soliło i pieprzyło, po czy na chwilę wstawiało do piekarnika. A dodana w większej ilości, poprawiała smak także gotowanych ziemniaków, które jadaliśmy na kolację.
Kropla oliwy to książka, której trudno się oprzeć. Napisana żywym i barwnym językiem, z niespieszną narracją, pełna humoru i ciepła, a przy tym szalenie zmysłowa. Doprawiona fotografiami z rodzinnego archiwum Agnellów i dwudziestoma ośmioma przepisami na przepyszne potrawy, wciąga bez reszty. Także dlatego, że ta powieść to coś więcej niż opis sycylijskich wakacji kilkuletniej dziewczynki. To jedyne w swoim rodzaju zaproszenie do zaginionego świata. Tym ciekawsze, że dziś w wiejskiej posiadłości rodziny znajduje się Fattoria Mosè. Każdy może przenocować w rezydencji, spróbować potraw przygotowywanych własnoręcznie przez autorkę książki i przeżyć swoje własne sycylijskie wakacje. To dopiero brzmi apetycznie!